Ołeh Sencow „Testament”
Ołeh Sencow „Testament”
adaptacja sceniczna, reż. Katarzyna Dudzic-Grabińska, występują: Helena Sujecka, Anna Wieczorek i Dariusz Maj
Wszyscy umrzemy. Ja też nie jestem wyjątkiem. Wszyscy chcieliby pożyć dłużej i w tym wypadku również, na szczęście, nie jestem wyjątkiem. Nie, nie chciałbym przedłużać swojego życia, dożyć stu lat i w ostatnim ćwierćwieczu wieść niedołężny żywot na różnych stymulatorach i preparatach chemicznych. Chciałbym dłużej pożyć młodo, pełnią życia, korzystać z życia i dawać je innym, chodzić, a najlepiej biegać, spać albo nie spać, i decydować o tym powinienem sam, a nie mój organizm do kupy z moim lekarzem.
Takie życie chciałbym wieść jak najdłużej. Ale to niemożliwe. Wszyscy umrzemy. Wszyscy po śmierci zamienimy się w kawałek śmierdzącego mięsa zakopanego na głębokości kilku stóp. Będą nas jeść robaki, a nasi przyzwoici krewni będą przychodzić na groby, stroić smutne miny, stać naprzeciwko krzyża czy pomnika i patrzeć na nasze portrety, zupełnie zapominając, że krzyż umieszcza się w nogach zmarłego i teraz cała ferajna żałobników zgodnie stoi na głowie nieboszczyka, z rozrzewnieniem wpatrując się w jego portret na granicie. Następnie wyjmuje jedzenie i napoje alkoholowe, częstuje wszystkich (w tym zmarłego, z którego czas już niewiele pozostawił), ale najpierw jeszcze plewi chwasty. Patos i przesądy, niepotrzebne cerkiewno-pogańskie obrzędy i scholastyka.
Nie chcę, żeby mi deptali po głowie, nawet gdy mnie już nie będzie, nie chcę w pamięci potomków zostać portretem na kawałku granitu i żeby na moim grobie urządzali stypy, w ogóle nie chcę zwracać na siebie uwagi, ani teraz, ani tym bardziej po śmierci. Nie chcę mieć grobu.
W dzieciństwie, w wieku czterech lat, byłem na pogrzebie dziadka. Zwykle w tak młodym wieku dzieci nie pamiętają siebie i bardzo rzadko zapamiętują nawet najbardziej wyraziste zdarzenia. A ja zapamiętałem ten pogrzeb. Pamiętam bardzo mało. Ale pamiętam najważniejsze, jak stoję z innymi krewnymi na kupie ziemi na skraju grobu, a ktoś, kogo nie widać, przemawia. A potem, po pogrzebie, nastąpiło odkrycie, kiedy usłyszałem, że dziadka nie będą odkopywać z powrotem, że umarł i to już na zawsze. Całe dzieciństwo prześladował mnie koszmar: wieczorem i w nocy widziałem czarny grób w przekroju i spuszczane do niego ciało w białym całunie. To było ciało dziadka, ale wyobrażałem sobie i wiedziałem, że prędzej czy później to będę ja. Nigdy nie przyprowadzajcie swoich dzieci na pogrzeb.
W dzieciństwie bałem się, że umrę. Teraz się nie boję – teraz dokładnie wiem, że umrę. W dzieciństwie bałem się czarnego grobu, teraz po prostu nie chcę w nim leżeć.
Wszyscy umrzemy. Ale każdy umrze inaczej. Ktoś cicho i spokojnie, jak zamyka się drzwi do pokoju, w którym zasnęły dzieci. Ktoś w krzykach i mękach, jak przy narodzinach. Nie wiem, jak ja umrę, ale na pewno nie chciałbym umrzeć jako starzec w łóżku, w otoczeniu ziewającej rodzinki.
Zapytano kiedyś pewnego człowieka, jak chciałby umrzeć, a on odpowiedział: „Z okrzykiem «Hura!», z karabinem na plecach, z ustami pełnymi krwi”. Ja też bym tak chciał, tak pięknie, tak po męsku. Ale nic z tego. Bohaterowie odchodzą pięknie tylko w filmach i książkach. W życiu sikają pod siebie krwią, krzyczą z bólu i wspominają matkę.
Nie chcę mieć grobu. Chcę zostać spalony. Nie, nie na stosie inkwizycji, a w zwykłym krematorium. Spalcie mnie, a prochy rozrzućcie nad morzem. Najlepiej nad Czarnym, najlepiej latem, i żeby świeciło słońce i wiał silny wiatr. Ale jeśli będzie jesień i deszcz, to też nieźle. Przecież nikt nie będzie czekać do lata, jeśli wykituję w listopadzie? Bo przyjdą goście i zapytają: „Co macie w tym wazoniku?” „A, to dziadek w nim leży – czeka na lato!” Wazonik też zresztą poproszę do morza – nie trzeba robić z niego fetysza. Bo będzie inny obraz: ten sam pokój, rok później, inni goście: „A co to macie za wazonik?” „Dziadek w nim leżał” – uroczyście i na stojąco odpowiedzą krewni, pochylając głowy. No to w takim razie rozwieście jeszcze po domu moje skarpetki i majtki, te moje ulubione i te, które włożyłem ostatni raz.
Chcę, aby mnie spalono. Na popiół. I popiół rozsypano. Nad morzem. Najlepiej latem, jeśli, oczywiście, umrę latem. Tylko rozsypujcie od nawietrznej, żeby popiół porwało morze, a nie rozniosło po pokładzie i żeby jakiś szczególnie pyskaty i bezczelny wnuczek, wykapany dziadek, nie skomentował wymiatania moich szczątków: „Z tym starym wiecznie było urwanie głowy!”
I niech wieje wiatr i poniesie proch w morze. Ale jeśli będzie padać, to też nic strasznego – wszyscy powiedzą: „Tak, dobrego człowieka chowamy, skoro pada deszcz”. Nie chowamy, tylko siejemy, znaczy rozsypujemy, kochani!
A jeśli będzie padać i popiół przyklei się do urny, to też nic strasznego. Co prawda wciąż ten sam bezczelny wnuk zajrzy do urny, zobaczy tam trochę przylepionego prochu i powie: „Tak, dziadek nadal trzyma się krawędzi życia!” Ale to nic złego – ją też wrzućcie do morza. Aby nie zostało. Nic nie zostało. Tylko pamięć. I dzieła. I przyjaciele. I wy. I wtedy zawsze będę z wami.
Przełożyła Agnieszka Lubomira Piotrowska.