„Ameryko, oddałem ci wszystko, teraz jestem nikim Ameryko, dwa dolary dwadzieścia siedem centów 17 stycznia 1956. / Nie mogę znieść samego siebie. / Ameryko, kiedy skończymy wojnę ludzi? / Pieprz się sama swoją bombą atomową”. – pisał Allan Ginsberg. Kilkadziesiąt lat późnej „odpowiedział” mu polski poeta: „Ameryko dałaś mi niewiele. / O całe niebo mniej niż ci się zdaje. / O całe niebo mniej niż poetom śląskim. / Kilka pomówień, trochę papierosów, / Nieco muzyki”.
Dziś niechętnie przyznajemy się, że jeszcze niedawno marzyliśmy o białych zębach Ameryki, o Julii Roberts i rogalikach na Manhattanie, o księgarni „City Lights”, klubach jazzowych i opaleniźnie z Miami Vice. O wszystkich alkoholach „Casablanki”, peruczce Andy’ego Warhola i uśmiechu Whoopi Goldberg. Nawet jeśli to nigdy nie była prawdziwa Ameryka.
W ciągu ostatniego półwiecza Stany Zjednoczone straciły swój czar. Ostatnia większa fala polskiej emigracji do Ameryki popłynęła jakieś czterdzieści lat temu. W swojej najbardziej amerykańskiej książce poeta-emigrant – Stanisław Barańczak pisał, że nie umie nauczyć się „sztuki nieskrępowanego uśmiechu i niezachwianej pewności, / że można być tym, kim się chce być”. To było gorzkie, niepozbawione ironii wyznanie. Był w nim też podziw dla wolności, tej słynnej wolności, za którą stoi nieskończona potencjalność.
Z tym że wolność nie jest już przecież TYM słowem. Wszyscy wiemy, w jaki sposób przez te pięćdziesiąt lat zmieniło się nasze postrzeganie „Amerykanina”. Od Jamesa Deana albo przynajmniej Jamesa Bonda – do kapitalisty w kapeluszu z cygarem, siedzącego na kupie złota, chciwego i samolubnego. Ta słynna karykatura – chociaż wcześniejsza niż Bond z Deanem – dopiero niedawno stała się dla Polaków symbolem światowego systemu korupcji i biurokracji. Oto on, samozwańczy VIP, Gringo smażący potężne steki, grillujący przy okazji Planetę. Cokolwiek bierze – zabiera to właśnie tobie. I niszczy, niszczy.
Działania 20. edycji Opowiadań odbywają się w Instytucie Grotowskiego i w galerii Krupa Art Fundation, gdzie trwa wystawa prac Wojciecha Fangora pod tytułem „American Dream”. Kiedy nastąpiło pierwsze spotkanie Fangora z Markiem Rothko w Nowym Yorku – Polska nadal śniła o Ameryce. Ale już w 1997 r. Philip Roth napisał „Amerykańską sielankę”, panoramę demonicznej, mrocznej Ameryki, która mówiła całemu światu: nie jestem dziś schronieniem dla nikogo.
Drugim hasłem festiwalu są właśnie „puste schroniska”. Interesuje nas szczególnie dwuznaczność tej metafory. Próba dotknięcia czegoś pozbawionego znaczenia (opuszczonego), ale jednocześnie pozostawionego nam tu przez kogoś jako pomnik (wspomnienie) bezpieczeństwa, którego już nie potrzebujemy. Schronu, który opuszczono, ponieważ nie musimy się już ukrywać. Chcieliśmy przy okazji wystawy prac Fangora zapytać, czy sztuka abstrakcyjna, op-art, surrealizm – to puste schroniska? Czy sztuczne raje, eskapistyczne wycofki, krycie się w przysłowiowej bibliotece (lub galerii), kiedy wszystko wokół wymaga zmiany – od ekonomii, przez język, po dualizm natury i kultury – jest czymś, co należałoby potępiać? Coraz częściej każdy nasz zakup wiąże się z trudnym wyborem, który jest obciążony etycznie. Czy kiedy bierzemy, to zabieramy? Najpierw identyfikujemy swój przywilej, potem nowa świadomość sprawia, że pojawiają się wyrzuty sumienia („Ameryko, niedobrze mi od twoich szalonych potrzeb” – pisał Ginsberg). Następnie opanowuje nas denializm klimatyczny (nic nie robimy, bo przecież jesteśmy bezradni) i całkowita bierność.
Może więc „puste” schroniska mogłyby być czymś w rodzaju grot solnych, w których na powrót byśmy się mineralizowali? A nasze chwilowe ucieczki są – azylami, wlewem z mikroelementów i witamin, przepustką z piekła? Ostatnią stacją, na której czyszczą nam twardy dysk? Nie, żeby zapomnieć, tylko żeby odzyskać siłę, potrzebną do wprowadzenia zmian. „Ameryko, to ci źli Rosjanie. / Ci Rosjanie ci Rosjanie i ci Chińczycy. I ci Rosjanie. / Rosja chce nas pożreć żywcem. Rosja szaleje za władzą”. – pisał dalej w swoim słynnym (opublikowanym w 1956 roku!) wierszu Ginsberg. „To prawda nie chcę służyć w armii ani pracować przy tokarce fabryki części precyzyjnych”. A może jednak ciągle patrzymy w tamtą stronę – czasem jak na egzotyczną paradę, dziwny ezo-kraj przeskalowany niczym lunapark. Czasem jak na niekończącą się „Civil war”, permanentne wybory, telewizyjny show, w którym w każdej chwili prezydent może powiedzieć, że jest pączkiem (Ich bin ein Berliner), jak J. F. Kennedy w Berlinie. Albo udawać, że go w ogóle nie było (I did not have sexual relations with that woman) – jak Bill Clinton.
W tym roku Międzynarodowy Festiwal Opowiadania tuż przed kolejnymi wyborami w Stanach Zjednoczonych krytycznie spojrzy na nowe i stare mitologie, a także przyjrzy się schronom i schroniskom – ich skuteczności, praktykom i zagrożeniom, jakie ze sobą niosą.